W piętkę pogonieni

Według Doroszewskiego „gonienie w piętkę” wywodzi się ze slangu łowieckiego. W piętkę goni pies, który idzie po śladach, ale wstecz, pod trop. Stąd „gonić w piętkę” to tracić rozum, głupieć. Także stetryczeć czy zramoleć. Goniący w piętkę nie jest zdolny do refleksji. Nie zatrzymuje się. Kręci się w kółko. W końcu jego działanie traci sens, chociaż on sam temu będzie zaprzeczał. Więc będzie gonił wyimaginowany cel.

Tak na dobre to gonimy wszyscy. A większość z nas na pewno. Z konieczności? Też. Ale nie tylko. Także z ambicji i marzeń. Człowiek, taki jaki jest dziś, ukształtował się w długiej walce o byt, o przetrwanie. Na różnych płaszczyznach. W walce z przyrodą. W roli obrońcy przed najazdem obcych, albo w roli najeźdźcy. W wydzieraniu ziemi chleba. Wreszcie w rywalizacji. O partnerkę (partnera), o posadę, karierę. O byt.

Kilka dni przed Dniem Zmarłych, porządkuję z żoną rodzinny grób i refleksja, która na co dzień umyka zanim się zrodzi, przychodzi nie wywołana do tablicy. Nie pamiętam zastrzelonego w czasie wojny dziadka. Nie dożył pięćdziesiątki. Był wiejskim kowalem. Nienawiść ludzka postawiła go pod ścianę stodoły razem z sąsiadem. Raczej wyobrażam sobie niż widzę obraz babci, zmarłej na raka w 54 roku  życia. Młodo. Ojca rak pokonał w trzy lata po przejściu na emeryturę. Dwadzieścia lat później pochowałem mamę. Też zmarła na raka. Gdy umierają rodzice ból rani, łagodzony prawem natury. Ale nic nie łagodzi ran zadanych śmiercią dziecka. W moim rodzinnym grobie nikogo z czwartego pokolenia być nie powinno. A jest….

O dziadkach wiem niewiele. To normalne. Nie było mnie na świecie, albo byłem małym dzieckiem. Ale – uświadomiłem to sobie po fakcie – jak niewiele wiem o rodzicach. O ich pragnieniach, marzeniach i dążeniach. O ich życiu. Dbali, starali się zapewnić swym dzieciom jak najlepszy start w życie. Spełniali – w miarę możliwości – zachcianki. Martwili się i cieszyli. A co myśleli? Co myślał nasz syn? Niby dziecko się zna, ale ono rośnie i oddala się. Dopiero po odejściu najbliższych zdajemy sobie sprawę, jak niewiele o nich wiemy. A przecież byli na wyciągniecie ręki. Tylko refleksji zabrakło, a sprawy powszednie i przyziemne, sprawy dziś błahe odsuwały na bok kwestie wówczas nieistotne, dziś ważne. I jak zwykle – czas uciekł. Po jego śladach wrócić się nie da.

Pewnie podobne refleksje są udziałem wielu z nas. I spotyka je podobny los. Przychodzi kolejny powszedni dzień. Znaczenia nabierają sprawy codzienne. Refleksja blednie i chowa się do kąta. A my? Jak śpiewał Gołas? W Polskę idziemy…. Wracamy do normalności. Normalności?

Podstawowy dylemat sensu życia rozgrywa się pomiędzy BYĆ i MIEĆ. W filozofii. W naszym zmaganiu się z codziennością nie ma tak ostrego podziału. I chociaż większość z nas twierdzi, że chciałaby BYĆ, to robi wszystko by MIEĆ. I usprawiedliwia się, że by BYĆ trzeba MIEĆ. Co jednak jest tylko usprawiedliwieniem. Za MIEĆ zbyt często oddajemy BYĆ. Ba, z tego procederu czynimy cel. I by go zrealizować sięgamy po każde narzędzie. Nawet nikczemne. Bo cel uświęca środki.

Gdy takie działanie staje się powszechne, to i pojęcia ZŁA czy DOBRA tracą swe znaczenie. DOBRE jest tym co służy osiągnięciu celu, nawet gdy jest ZŁE i narusza jedno z Dziesięciu Przykazań. Ten kanon chrześcijaństwa przestaje być wyznacznikiem. Wyznacznikiem staje się fotel władzy. Różnego szczebla. Tej gminnej też. Ba, nawet zwykły członek tej władzy zaczyna uzurpować sobie prawo do wyznaczania granic między DOBREM i ZŁEM.

Najprościej ujmując: taki ktoś „tylko prawdę głosi”. Nawet, gdy się z tą prawdą mija. Ma gębę pełną frazesów i potoczyście krytykuje swych oponentów. Gdy do ognia podkłada, to ogień tylko „gasi”. Gdy zarzuty absurdalne stawia, to tylko stara się problem „rozwikłać”. Gdy „sprawę załatwia”, o „dobro wszystkich dba”. I poprze cię nawet, o ile ręka rękę umyje, a on dostanie to co chce. A gdy się rypnie coś, co wspiera, to jak w piosence Trzeciego Oddechu Kaczuchy: niewinny, on leży w szpitalu on biedny, on. To tamci zawalili. To tamci winni.

Ale nie tylko tacy co na grzędę siedli i  krzyczą, że wyżej im się należy, prowadzą nas wstecz, pod trop i kręcą nami w kółko. Sami się do tego przyczyniamy dając się ślepo prowadzić, nabierając się na słowa. To gra w pokera znaczonymi kartami. I nie my te karty mamy, chociaż w grze uczestniczymy. Wystarczy stuknąć w stół i krzyknąć: sprawdzam. Trudno to jednak uczynić, bo większość z nas też w piętkę goni. Chociaż nie w klasycznym, słownikowym znaczeniu. W tym powszechnym: w wiązaniu końca z końcem.  Codziennie, żmudnie i ze świadomością Syzyfa. Nawet jak uda się ten kamień pod górę wtoczyć, to za chwilę znów toczyć będziemy. W piętkę pogonieni.

 

Włodzimierz Brodiuk

Comments

comments