Wszystko za sprawą dostosowywania prawa do aktualnych potrzeb, do naprawiania potknięć i prawnych absurdów lub pozyskiwania poparcia. I metody wrzutek w osłonie koronawirusa. W atmosferze chaosu
i zagrożenia łatwo przeszmuglować sprawy korzystne dla władzy, niekorzystne dla obywatela i nie mające społecznego poparcia.
Mamy sytuację zmienną, pandemiczną, trzeba podejmować decyzje szybkie i skuteczne. To oficjalne stanowisko władzy. Uzasadniać ma podrzucanie posłom projektów ustaw dzień przed głosowaniem i stosowanie tzw. szybkich ścieżek legislacji. Głosowanie przeprowadza się zwykle nocą, a przed głosowaniem posłowie PiS wrzucają przygotowane wcześniej poprawki. Nikt, poza twórcami przepisów, nie ma czasu na zapoznanie się z tekstem ustaw. Cóż dopiero z wrzutkami. Opozycja wychwytuje jakieś fragmenty, zgłasza poprawki, a te zostają przez sejmową większość odrzucane. Podobnie traktowane są uwagi i uchwały Senatu. Mechanizm działa sprawnie, czasami z lekkim opóźnieniem. Równie dobrze parlament mógłby pracować, czyli przegłosowywać projekty ustaw, bez opozycji, bo spełnia ona w naszym systemie rolę niejadalnej przystawki.
Póki co w przepisach regulujących procedowanie ustaw funkcjonują zapisy, że projekty rządowe wymagają konsultacji społecznych i opinii eksperckich. Zbyteczna uciążliwość. Dlatego też znaczna część projektów ustaw, opracowywanych w resortach, jest formalnie projektami poselskimi. Zdarza się, że pan poseł czy pani posłanka Zjednoczonej Prawicy nawet nie wie jaki projekt sygnuje. Bo do praktyki weszło podpisywanie pustych wniosków projektowych, czyli in blanco. Więc, bywa, taki „autor” głosuje za „swoją” ustawą nie znając nawet jej treści.
Wrzutki w ustawach dotyczą z reguły spraw, które budzą kontrowersje, ale w ten sposób wpisywane, powodują wrzenie już po fakcie. Co prawda dziś jest kłopot, nie „swój” senat je wychwytuje bowiem i usuwa, ale od czego jest sejmowa większość.
A opozycja? A niech sobie krzyczy. „Swoja” TVP nawet o takich krzykach i protestach nie wspomni, a jak wspomni to odpowiednio zaprezentuje jako obstrukcje klik. I przypieczętuje – winą Tuska.
Mechanizm „wrzutkowy” powstał już przed pandemią. Teraz, wykorzystując koronowirusa, nie tylko ograniczono prawa obywateli, ale także dokonano zmian w ustawach całkowicie nie związanych z pandemią. Przy pomocy rządowych mediów wbijano i wbija się obywatelom do głów, że można wprowadzić stan nadzwyczajny bez ogłaszania stanu nadzwyczajnego, co nakazuje Konstytucja. Ograniczono możliwość zgromadzeń, poruszania się i zamknięto nas w domach zwykłymi ustawami i rozporządzeniami wmawiając, że stan nadzwyczajny spowodowałby nadzwyczajne wydatki i zrujnował państwo, co z rzeczywistością niewiele ma wspólnego.
Bliżej prawdy jest opozycja głosząc, że stan klęski żywiołowej dałby władzy mniejsze możliwości trzymania nas za gębę, a wszelkie nakazy i zakazy musiałyby być znacznie konkretniej sprecyzowane. Doszło bowiem do absurdów. Oto za jedno wykroczenie – na przykład złamanie zakazu dwóch metrów odległości społecznej – po policyjnym mandacie może nas ukarać pracownik Sanepidu karą administracyjną i to absurdalnej wysokości 30 tysięcy złotych. Tylko na podstawie wniosku policjanta. Ukarani tak zostali na przykład artyści niosący przed sejm transparent protestacyjny. Transparent miał 14 metrów długości, artystów było siedmiu, w Internecie można obejrzeć, że odległości zachowano, ale policjant uznał, że nie, bez mierzenia zresztą,
a urzędnikowi wystarczył kwit policjanta. I to nie jest wyjątek. Pod urzędami i w przypadku jakichkolwiek protestów to jest reguła. Działania policji mają odstraszać przed wyrażaniem protestów.
W Internecie pełno jest informacji o brutalizacji działań policji, którą coraz częściej internauci nazywają milicją, bo jej działania sięgają wzorców stanu wojennego. Legitymowanie bez podania powodów, fałszywe uzasadnienia wniosków o ukaranie, nagminne używanie środków przymusu bezpośredniego, wywożenie zatrzymanych do odległych miejscowości, wielogodzinne przetrzymywania. Nie widzą tej agresji władzy wyłącznie media rządowe. Dla nich agresywna jest opozycja, manifestanci
i niezależni od władzy dziennikarze, którzy zadają niewłaściwe pytania.
Prawo jest prawem, gdy dotyczy wszystkich jednakowo. Protestujących karze się srogo za niezachowanie „społecznej odległości” a astmatyka za zdjęcie maski, ale elita PiS składa wieńce w kupie i bez masek. I bez sankcji. A premier zapytany przez dziennikarza wyjaśnia, że zachowanie odległości nie jest nakazem a zaleceniem. Odpowiada tak bez zmrużenia oka, bo właśnie siedzi bez maseczki i bez zachowania odległości. Co wolno wojewodzie…..
W kampanii wyborczej, której nie ma chociaż jest, mamy też ponoć równość szans wszystkich kandydatów, chociaż tej równości nie ma. W pustce prawnej spowodowanej nieudaną próbą przeprowadzenia wyborów przez Pocztę Polską pod nadzorem wicepremiera Sasina i brakiem ogłoszenia terminu nowych wyborów przez marszałek Witek, nikt nie powinien kampanii prowadzić. Ale wszyscy prowadzą. Aktualny prezydent aktywny jest nad wyraz. Tu otworzy, tam wręczy, ówdzie się spotka
z okazji, a tam kupi truskawki. Wszystko w ramach prezydenckich obowiązków. Żadnej kampanii nie prowadzi, nawet gdy mówi co zrobi jak prezydentem ponownie zostanie. Inni kandydaci i jeden nawet nie-kandydat też aktywni są. I też kampanii nie prowadzą. Ot, z ludźmi się spotykają. Wszak nikt im tego nie może zabronić. Szef sztabu Andrzeja Dudy spróbował i doniósł do PKW na innych kandydatów i nie-kandydata, że łamią prawo wyborcze, którego nie ma. W dniu, gdy donosił, TVP szeroko relacjonowała kolejne spotkanie kandydata Dudy jako prezydenta Dudy.
Dla umocnienia „jest chociaż nie ma” – formalnie jest, w rzeczywistości nie ma – władza przygotowuje nam „były chociaż nie było”. Oto w projekcie nowelizacji prawa wyborczego znajduje się pojęcie „wybory bez głosowania”. Niby 10 maja wybory odbyły się, chociaż nikt nie głosował. Dzięki temu wybory będzie można uznać za nieważne i nie ogłaszać nowych wyborów tylko ich kontynuację.
Ot, taką mamy demokrację…. Mamy?
Włodzimierz Brodiuk