Nie mam już małych dzieci, ale wnuki rosną i za niedługo nałożą tornistry. Ich rodzice już się zastanawiają, gdzie je posłać. Mieli zamiar o rok wcześniej, ale burza w całym szkolnictwie powoduje, że już nie są tego pewni. Ktoś powie, że przecież ta burza dotyczy szkół średnich, a nie podstawowych. I tak, i nie. Narrację nadała likwidacja gimnazjum, szumnie określona reformą, chociaż de facto z reformą niewiele ma wspólnego. Nie zmienia w ogóle systemu oświaty, a jedynie jego zewnętrzną formę, a pogłębia problemy organizacyjno-wychowawcze i co gorsza odsuwa w czasie samą reformę. Dotyczyć bowiem ona powinna – powtarzam za autorytetami naukowymi i praktykami – nie formy lecz treści.
Niedawno zmarły Jesper Juul, światowej sławy duński terapeuta rodzinny i pedagog, pisał: „Dzieciństwo to maraton. Dorośli mogą kibicować, ale dzieci muszą go przebiec same.” I dodawał, że szkoła nie nadąża za zmieniającą się szybko rzeczywistością, jest zbyt skostniała i niedostosowana do potrzeb dzieci. One dziś – cytuję – „domagają się swoich praw do głosu, szacunku, decydowania o tym, co dla nich ważne”. I dodaje „to oczywiście budzi sprzeciw i opór, tak jak budziło, kiedy kobiety się emancypowały”. Czy diagnoza jest trafna? Przyjrzyjcie się swoim dzieciom. No tak, ale według nas, dziadków i rodziców, byliśmy tacy sami. Rzeczywiście? Mieliśmy dostęp do tak rozwiniętej techniki? Mieliśmy takie same zabawki? Odbieraliśmy tyle samo bodźców zewnętrznych?
Przyjęło się twierdzić, że rodzice wiedzą najlepiej czego potrzebują ich dzieci. I najlepiej potrafią ich życiem pokierować. Tylko jak się to twierdzenie ma do faktu, że rodzice – dziadków sobie darujmy, zbyt duża przepaść – operują innym językiem niż dzieci. Językiem pojęć i abstrakcji. W pewnych tematach, na przykład seksualności, zdecydowana większość rodziców nigdy z dziećmi się nie porozumiewała i nie porozumiewa. Bo nie umie. Bo sama jest zakompleksiona. Bo myśli nadal archaicznym językiem Biblii, językiem nakazów i zakazów. Ale zostawmy ten temat na oddzielne rozważania.
Faktem jest, że nie umiejąc trafić do dzieci, zdajemy się na szkołę. Tymczasem szkoła też nie umie. Bo szkolny mechanizm kształcenia – zwłaszcza u nas – pozostał w XIX wieku. Wykuć i zdać egzamin. „Zrozumieć” jest dla systemu mniej istotne. I chwała nauczycielom, którzy jednak starają się, by „zrozumieć” nawet w tym ułomnym systemie zaistniało. Między innymi dzięki zajęciom pozalekcyjnym, na których uczniowie mieli (mają?) możność doskonalenia i rozwijania zainteresowań i talentów. Teraz, po „reformie minister Zalewskiej” czas na zajęcia pozalekcyjne został radykalnie ograniczony lekcjami do późnych godzin popołudniowych i przeciążeniem nauczycieli.
Ale co tu o rozwijaniu zainteresowań opowiadać, skoro rządzący „eksperci od oświaty” uważają, że „nieważne do jakiej szkoły się dziecko dostanie, byle się dostało” i „nigdy tak nie było, by każdego zadowolić”. I bilansują: tyle i tyle dzieci – tyle i tyle miejsc. Starczy. Pewnie tylko trzeba dobrze poupychać. Co samorządy właśnie zrobiły, albo robią, a co kuratorzy, rząd i partia za sukces uważają. Swój, oczywiście. I w tym gratulowaniu sobie nawzajem nie dostrzegają, że dziecko z kąpielą (zbędną zresztą) wylali. Czy „wylani” nie odczuwają tego jako porzucenie ich przez państwo? Zmarginalizowanie? Gdzieś wyczytałem, że ostatnie dni rekrutacji były jak gra planszowa – kto nazbierał więcej punktów ten wygrywał.
W kraju mamy permanentną rewolucję mającą dowodzić wyborcom, że wszystko było „do kitu”, a teraz będzie dobrze. Tyle, że zmiany owe są często formalne, personalne lub propagandowe i – służąc interesom rządzących – wprowadzają zbyt często jedynie chaos. I nie jest to zdanie opozycji, ale tych którzy ten chaos muszą – tak jak w szkołach – ogarnąć. „Rewolucyjność” działań władzy wyznaczają nie zmiany, ale sposób ich wprowadzania, któremu nie towarzyszy żadna publiczna – ba, nawet parlamentarna – dyskusja. Władzy zbyteczna jest wiedza. Ona wie najlepiej.
Jak to – powie ktoś – przecież minister Zalewska całą Polskę objeździła i reformę przedyskutowała. No cóż, można dyskutować słuchając krytyki i dyskutować słuchając pochwał. Wydaje się, że minister dyskutowała przede wszystkim w gronie swych sympatyków. Debatę o problemach szkoły zorganizowali więc ci, którym reforma dała po czterech literach: nauczyciele skupieni w dwóch grupach internetowych „Ja, nauczyciel” i „Protest z Wykrzyknikiem”. W debacie, a właściwie w 150 debatach w całym kraju, wzięło udział około 4,5 tysiąca nauczycieli, uczniów i rodziców. Wszystkie rejestrowano.
Jakie są z nich wnioski? Znane. Przeciążenie szkoły, przeładowana podstawa programowa, nadmierna biurokracja, wszechobecny stres dotykający uczniów, rodziców i nauczycieli. Zamiast nauki umiejętności, szkoła przygotowuje do egzaminów z wiedzy często zbytecznej w dalszym życiu. Nauczyciel miast rozwijać zdolności ucznia staje się jego kontrolerem, sam będąc kontrolowany przez inspektorów kuratoriów. W tle niskie płace i niedofinansowanie oświatowych placówek.
Szkole rzeczywiście potrzebna jest rewolucja. Ale prawdziwa. Taka, która ograniczy podstawę programową, da szkołom większą samodzielność, uniezależni od polityków, pozwoli stworzyć samorząd nauczycielski, postawi na elastyczne dostosowanie kształcenia do wyzwań przyszłości, wyzwoli inwencje nauczycieli.
Władza, która dąży do decydowania o wszystkim i podporządkowuje sobie wszystkie struktury nie jest w stanie zmian takich dokonać.
Włodzimierz Brodiuk