Pierwsza tura wyborów prezydenckich pokazała, że w skomplikowanym świecie, zagrożeniu wojną, klimatyczną zagładą i w chaosie informacyjnym człowiek czuje się coraz bardziej zagubiony, poddaje się strachowi i zdaje się na hasła prostych rozwiązań.
Przez osiem lat trwał proces podporządkowania wszystkich struktur państwa jednemu ośrodkowi władzy. W hurrapatriotycznej osłonie Kaczyński i jego towarzysze budowali system autorytarny, dzieląc społeczeństwo na Polaków i nie-Polaków, patriotów i niemieckich agentów, katolików i zboczeńców, a nawet ludzi i nie-ludzi, bazując na najniższych instynktach: strachu, nienawiści i pogardzie. Wybory parlamentarne przerwały ten proces zniewolenia, głównie dzięki kobietom i młodym wyborcom. Mam nadzieję się mylić, ale sądzę, że sprzeciw tych grup wyborców też oparty był w dużej mierze na strachu. Ale też na nadziei. Nadziei, że opozycja natychmiast zmieni Polskę. Od zaraz. Już. Półtora roku koalicyjnych rządów byłej opozycji nadzieje te rozwiało. Nie tylko z powodu blokady zmian przez prezydenta i pozostałości partyjnych struktur PiS osadzonych praktycznie we wszystkich decyzyjnych sferach funkcjonowania państwa. Także z powodu nieudolności władzy, w dużej mierze powodowanej partyjnymi interesami koalicjantów.
Dane pokazują, że najbardziej zawiedli się na nowej władzy młodzi wyborcy. Z natury najbardziej niecierpliwi i najbardziej podatni na manipulacje. W efekcie, gdyby to oni decydowali, to w – nomen omen – Dzień Dziecka wybieralibyśmy między Mentzenem i Zandbergiem. Do młodych głównie trafił bowiem przekaz, że wszystkie problemy można rozwiązać łatwo, prosto i bez komplikacji. I już. Od ręki. Bez rozterek, ale też – niestety – bez… myślenia.
I chociaż nie ma świata idealnego, to obaj kandydaci taki właśnie świat oferowali. Świat szczęśliwości, wolności i swobody. Zwłaszcza Mentzen. Problem z ochroną zdrowia? Sprywatyzować. Uciążliwe podatki? Zlikwidować. Nadmiar przepisów? Zmniejszyć. Politycy to nieroby. Zmusić do pracy. Właściwie wszystko dookoła jest do zmiany albo likwidacji. Za siódmą kotarą znikł na czas wyborów podstawowy program Konfederacji: słynna „piątka Mentzena”. Nie chcemy Żydów, gejów, aborcji, podatków i UE – okazało się zbyt radykalne i nieefektywne. Czy tylko na czas wyborów? Bo w tym programie nie ma ani wolności, ani swobody, a szczęśliwością obdarzani są tylko wybrani i spolegliwi.
Osiem lat nachalnej propagandy zrobiło swoje. Podzieliło nas nawet w poprzek rodzinnego stołu. Przestaliśmy rozmawiać, zaczęliśmy się kłócić, a to eliminuje myślenie. Stąd absurdalne przekonanie, nawet wykształconych zwolenników PiS, że w katolickim kraju kilkuprocentowa mniejszość gnębiła katolików i to w czasie gdy mieli oni w garści wszystkie narzędzia władzy, włącznie z policyjną pałką i nielegalnymi podsłuchami. A jeżeli gnębiła wtedy, to przecież dziś, za Tuska, tłamsi po stokroć i chce sprowadzić cały kraj na skraj „sodomii i gomorii”. Nie wiadomo tylko po czy też przed sprzedaniem Ojczyzny Niemcom i Unii. Chojnie zasilane pieniędzmi podatnika skrajnie prawicowe telewizje sieją ten przekaz nadal, a hejt, kłamstwa i bzdury przez część społeczeństwa uznawane są za prawdy objawione.
Mam wśród swoich znajomych, których lubię nawet, a także w rodzinie, takie osoby, które analizując krytycznie zdarzenia z różnych dziedzin, natychmiast wyłączają myślenie, gdy wkraczamy w sferę polityki i władzy. Fakty stają się wówczas plotką, świat biało-czarnym, nie ma szarości. Jest tylko dobro i zło. Dobro – gdy „nas” dotyczy, zło – gdy ich, onych…. Tu prawie natychmiast zresztą padają epitety. Nie trzeba argumentacji. Wystarczy słowo. Kłamstwo staje się prawdą, oszust i kanciarz – prawym człowiekiem.
Charakterystyczne, ale co trzeci wyborca Nawrockiego zauważył „obywatelskiego” kandydata dopiero wtedy gdy prezes Kaczyński publicznie oświadczył, że jest on kandydatem PiS, czyli „obywatelskim”, bo „my (znaczy partia) też przecież jesteśmy obywatelami”, a sam kandydat przyznał, że jest „decyzją Kaczyńskiego”. Promocja „obywatelskości” dosyć pokrętna. A po I turze kandydat znowu „decyzją Kaczyńskiego” stał się „obywatelski”.
Ongiś, jak mawia moja żona, w czasach przyzwoitości, przyłapany na kłamstwie nie miał szans na wybór na publiczną funkcję. Dziś kandydat kłamie jak najęty, mataczy co wypowiedź, nie reaguje, gdy inny kandydat nazywa go wprost kłamcą i ma szansę zostać prezydentem Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. O dziwo!, jest nadal osobą „zaufania publicznego”. I to chyba jest najbardziej dramatyczny wyraz upadku morale w kraju, którego obywatele twierdzą, że postępują zgodnie z dziesięcioma przykazaniami.
Włodzimierz Brodiuk