Patriotyzm to postawa szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie. Patriotą zatem nazwiemy osobę, która kocha swój kraj ojczysty, czuje się jego częścią, działa dla jego dobra i jest w stanie w tym celu wiele poświęcić. Tyle definicja. A prościej: patriota zawsze będzie stawiał interes ojczyzny i narodu przed własnym interesem.
W tegorocznych wyborach słowa Polska, polski, narodowy, ojczyzna, ojczysty słyszało się na każdym kroku. Zwłaszcza na wiecach polityków tzw. obozu „patriotycznego”. Innym patriotyzmu się odmawiało. Bo inni to zdrajcy, nie-Polacy, stronnictwo niemieckie, chcą poddać nas Niemcom i nawet „anihilować” Polskę.
Wybory, o niespotykanej w wolnej Polsce frekwencji, pokazały, że ogromna większość wyborców opowiada się za zmianą władzy. Przyczyna tak dużej frekwencji tkwiła m.in. w tym, że dotychczasowa opozycja zapewniła utworzenie koalicyjnego rządu, a także powrót do rządów prawa na zasadach demokratycznych.
Tam, gdzie szanuje się wolę narodu, zmianę władzy dokonuje się jak najszybciej, bo zwłoka oznacza zagrożenie dla funkcjonowania państwa. Sposób przekazywania władzy to jeden z przejawów szacunku dla Ojczyzny i narodu. Dlatego ustępująca władza wstrzymuje się od podejmowania decyzji, poza administracyjnymi, a jednocześnie zdaje swym następcom przysłowiowe klucze wraz z pełną informacją o stanie państwa.
Jak to więc jest, że w kraju, w którym bogoojczyźniany patriotyczny patos, bije po oczach i uszach, króluje na każdej uroczystości, mamy do czynienia z czymś dokładnie odwrotnym. Rozumiem szok po przegranych wyborach. Ale nie rozumiem dlaczego, mieniący się patriotami, gdy przychodzi do wykazania owego patriotyzmu, pokazują, że interes kraju nie jest tożsamy z ich interesem, jest zatem mniej ważny. Najważniejszym okazuje się być zabezpieczenie partyjnych interesów, stworzenie finansowego bytu partyjnym strukturom i politykom na czas odsunięcia od budżetowego koryta. Oponenci mówią wprost: to okradanie państwa, ostatni skok na kasę. Także dla krewnych i kolesiów.
Na ów „ostatni skok na kasę” pozwolił – to należy szczególnie uwypuklić – Prezydent RP. To on ma obowiązek stać na straży przestrzegania Konstytucji i dbać o interes państwa i narodu. Tymczasem prezydent wykorzystał Konstytucję do pozwolenia swemu środowisku politycznemu na umoszczenie wygodnych gniazdek przetrwalnikowych i utrudnieniu wprowadzania w życie programu zwycięskiej koalicji.
Konstytucja określa terminy i metodologię kształtowania się rządu. Na prezydencie ciąży po wyborach obowiązek desygnowania na stanowisko premiera. Konstytucja zostawia prezydentowi ocenę sytuacji, który kandydat ma największe szanse do utworzenia rządu. Konstytucja zakłada, że prezydent kierować się będzie przysięgą. Nie przewiduje, że prezydent może przełożyć własny interes nad interes państwa.
Trwa wojna w pobliskiej Ukrainie, gospodarka nasza i europejska znajduje się nadal w fazie kryzysu, kraj potrzebuje jak najszybciej uruchomienia środków unijnych, do końca stycznia nowy rząd musi przyjąć budżet, na wschodniej granicy tysiące tirów czekają na rozstrzygnięcie konfliktu transportowego…. Problemów jest znacznie więcej, ba, ustępujący rząd nie tylko ich nie rozwiązuje, ale stwarza nowe, czasu zaś coraz mniej. Tymczasem prezydent Duda ogłasza, że Tusk nie jest jego kandydatem na premiera i wyznacza faceta, z którym nikt nie chce rozmawiać.
Oficjalnie prezydent i jego ludzie uzasadniają wskazanie Morawieckiego tradycją. Kandydatem powinien być – głoszą – ktoś ze zwycięskiej partii, czyli PiS. Sprawa jest więc jasna i zgodna z Konstytucją. Oba uzasadnienia są fałszywe. PiS uzyskało najwięcej mandatów poselskich, ale wybory przegrało. To wie każdy w Polsce. Także prezydent. Duda desygnował Morawieckiego , mimo że pierwsze decyzje Sejmu ujawniły Polsce koalicję, która odesłała PiS do sejmowego kąta.
Dziś media donoszą już o ustalonym personalnie przyszłym rządzie Tuska, a Morawiecki ma w poniedziałek ogłosić swój, chociaż obiekcje do udziału w nim wyraził nawet Ziobro i Suwerenna Polska. Kolejną odsłoną tej farsy będzie wręczenie przez prezydenta w świetle jupiterów, na pewno z nieodzownym patriotycznym patosem, nominacji dla członków gabinetu Morawieckiego. Po kolejnych dwóch tygodniach równie wspaniale i patriotycznie, z odwoływaniem się do polskiej racji stanu, kandydat na premiera, wygłosi expose, a sejm wyrazi votum nieufności. Będzie już połowa grudnia, gdy po dwóch straconych miesiącach Sejm powoła rząd Tuska, a prezydent, być może bezzwłocznie, decyzję Sejmu będzie zmuszony uznać. I będzie zadowolony, bo nie podpadnie polskiej prawicy.
Gdzieś tkwi we mnie nadzieja na oprzytomnienie. I marzę, że w Morawieckim odezwie się resztka przyzwoitości, że zrezygnuje z ciągnięcia tej farsy, z ośmieszania siebie i naszego kraju. I wcześniej zawita do nas normalność.
Swego czasu pisałem o zadziwiającej akceptacji nowego języka polityków władzy, polegającego na dowolnej interpretacji pojęć i prawa: oczywiste kłamstwa „stały się” prawdą, demokracja polegała na przegłosowywaniu dyrektyw z Nowogrodzkiej, łamanie Konstytucji było konstytucyjne, opinie ministra sprawiedliwości znaczyły więcej niż wyroki sądów, opozycja miała zawsze prawo głosu, chociaż Witek na przemian z Terleckim wyłączali mikrofony po 30 sekundach. Nienormalność stała się normą.
Ten sam defekt dotknął pojęcia patriotyzmu. Powoli stawało się „normalnością”, że koncesje na patriotyzm ma wyłącznie PiS z dodatkiem faszyzującej skrajnej prawicy. Ten powszechny fałsz wkurzył w końcu ludzi i stał się jedną z przyczyn wyborczego wyroku. Prawica tego jakby nie dostrzega i już po wyborach nadal udowadnia jak pojmuje patriotyzm, chapiąc co się da. A prezydent nie odbiega od tej „patriotycznej” normy.
Włodzimierz Brodiuk