Znalazłem ulotkę, która próbuje mnie przekonać, że jeżeli jestem za Polską, to powinienem zagłosować na tę, a nie inną partię. Znaczy, że jak zagłosuję na inną, to nie jestem za Polską, ba, zdrajcą chyba jestem i sprzedawczykiem. Wkurzyło mnie to najpierw, a potem rozśmieszyło, by wreszcie zasmucić. To już jesteśmy tak głupim narodem, że kogoś taka głupota przekona? Sztabowcy tego komitetu wyborczego są widocznie przekonani, że TAK.
Mój sąsiad ma na to swoją osobistą teorię, która brzmi mniej więcej tak. Od kilku lat trwa w naszym kochanym kraju kopanie rowów, które co prawda jedna strona zaczęła, ale druga podniosła rękawicę i naparzanka trwa w najlepsze. Rów podziału się pogłębia, nienawiść narasta. Rośnie potwór nienawiścią karmiony, który prędzej czy później wybuchnie i obrzuci wszystkich plugawym i cuchnącym jadem. Także tych, którzy w kopaniu rowów nie uczestniczą. A jest ich spora gromadka. I będzie mądry Polak po szkodzie. Chociaż Kochanowski miał inne zdanie. Że jednak tak po szkodzie, jak przed szkodą. Zobaczymy.
Analitycy i analizy, z przeróżnymi sondażami na czele, wskazują wyraźnie: po obu stronach rowu stoi 60 – 70 procent wyznawców, a trzecia część nie wie za kim się opowiedzieć. I do tego właśnie licznego elektoratu adresowane jest przesłanie „by byli za Polską”. Bo niby wyspą otoczoną wrogimi siłami jesteśmy? Na Boga, czyżbyśmy niczym w wizji poety, na okopach Św. Trójcy stali? I znowu czas zaborów nadszedł?
Wracając do analityków, to – i słusznie – głoszą, że o wynikach wyborów zadecydują niezdecydowani. O ile do urn się udadzą. Czyli odrzucą balast wciskanych im bzdur na temat całkiem krajowych problemów, o których Unia nie rozstrzyga, a na kandydatów spojrzą przez pryzmat ich wartości, jako reprezentantów poglądów wyborców właśnie. Co dziś nadal nie oznacza, że opowiedzą się w większości po jednej stronie sporu.
W całej Europie toczy się spór między zwolennikami i przeciwnikami Unii w obecnym kształcie. Krytycyzm wzmacniają rosnące nacjonalizmy z jednej strony, a pewna skostniałość unijnej administracji z drugiej. Problem w tym, że krytykom chodzi o przekształcenie Unii w luźną federację państw narodowych, coś na kształt pierwowzoru Unii, czyli Wspólnoty Węgla i Stali. Tyle, że dzisiejsza Europa i Świat to inna Europa i inny Świat niż w latach sześćdziesiątych. Tyle, że Unia zbudowana została nie tyle na wspólnocie ekonomicznej, ile wspólnocie wartości. Związki ekonomiczne są jedynie środkiem, a nie celem samym w sobie. Mają służyć budowie Europy bez granic, silnej ekonomicznie i moralnie, co zapewnić ma też bezpieczeństwo.
W momencie, kiedy Lech Kaczyński podpisywał się w imieniu Polski pod Traktatem Lizbońskim, przyjmował w naszym imieniu dążenie do takiej właśnie Europy. Wspólnoty opartej na jednolitych podstawach prawnych, które gwarantowały respektowanie wyroków sądów w poszczególnych krajach na terenie całej wspólnoty. Bez takiej gwarancji nie ma wspólnoty gospodarczej. Próbuje się nam dziś wmówić, że Berlin i Bruksela narzuca nam jak mamy żyć. Że wpadamy w zależność od bogatych państw, od obcego kapitału. Po części to prawda. Tylko trzeba by sobie odpowiedzieć na pytanie, czy bez Unii bylibyśmy mniej czy bardziej zależni. I od kogo zależni?
Coś za coś. To dewiza nie tylko wymiany handlowej. To też podstawa suwerenności państwa, które nie jest ani potęgą gospodarczą, ani militarną. I to było zrozumiałe przez wszystkie siły polityczne, gdy przystępowaliśmy do NATO i Unii Europejskiej. I przez zdecydowaną większość narodu. Dziś nadal zdecydowana większość obywateli chce być w Unii, ale też znaczna część nie rozumie, że sama swoim chęciom i potrzebom zaprzecza. Że będąc „ZA jest PRZECIW”. Że dała się nabrać politykom, którzy umiejętnie grając na nutce patriotyzmu, przemycają wartości obce Unii i tę Unię osłabiające. Więc, gdy Lech Kaczyński, opowiadając się za silną Polską, wzmacniał Unię, dziś jego brat, opowiadając się za silną Polską, dąży do osłabienia Unii.
No i mamy dramatyczny dylemat. Kto ma rację. Lech czy Jarosław? Upłynęło w tym czasie ładnych parę lat, ale problem się nie zmienił. Ba, nabrzmiał. Rosja nie zmieniła swojej polityki podporządkowania sobie państw leżących – według niej – w jej strefie wpływów, z Polską włącznie. Chiny rosną w potęgę. Ba, cała grupa państw azjatyckich. Stany Zjednoczone mają prezydenta, który wolałby osłabić Europę. Sytuacja na korzyść Europy się nie zmienia. Czy w tym czasie staliśmy się mocarstwem zdolnym samodzielnie modelować nasz państwowy byt?
Warto się nad tym zastanowić, bez poddawania się narzucanym nam przez polityków emocjom. Warto pamiętać, że gdy rosną emocje, rozum idzie do spać. Anglicy się o tym przekonali.
Powinniśmy być mądrzejsi.
Włodzimierz Brodiuk