W rozdziale V Konstytucji RP czytam, że Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej. Prezydent Rzeczypospolitej czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa…. Już z racji powagi tego urzędu, Prezydentowi RP należy się więc szacunek. Także wtedy, gdy nie jest on moim wyborem. Niestety, mam z tym kłopot. Polityk sprawujący dziś ten urząd – skromnym zdaniem skromnego obywatela – do swej funkcji nie dorósł.
Pana Andrzeja Dudę prezes PiS wyciągnął, jak królika z kapelusza, z trzeciego rzędu polityków swej partii. Jeden z ministrów śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego niczym się dotychczas nie wyróżniał, a jego głównym wyborczym atutem była nieobecność w pierwszoplanowej politycznej „nawalance”. No i był doktorem prawa. Dopiero po wyborach okazało się, że tytuł nie bardzo szedł w parze z prawniczą wiedzą, bo doktor prawa z kiepściutkim rezultatem 67 % pozytywnych odpowiedzi oblał egzamin na adwokackiego aplikanta. Nos prezesa był jednak bezbłędny. Nieznany szerzej i niedoświadczony polityk objął najwyższy urząd w państwie. Złośliwi twierdzili, że postarał się o to jego konkurent, kopiąc pod sobą dołki każdym wystąpieniem, ale liczy się rezultat.
Wróćmy do szacunku dla Głowy Państwa. A konkretnie kruszeniu tego szacunku, co pan prezydent zaczął czynić niemal natychmiast po wyborze, okazując się dość bezwolnym pomocnikiem w podporządkowywaniu całego kraju jednej partii. Określenie „Długopis Kaczyńskiego” zafunkcjonowało nawet w szeregach PiS. Niektórzy sądzili, że swą odrębność PAD pokaże po reelekcji. Trzecia kadencja nie wchodziła przecież w grę. Pomylili się. Prezydent pokazał swą „niezależność” dopiero po zwycięstwie Koalicji 15 Października. Najpierw podarował rządowi Morawieckiego aż dwa miesiące na czyszczenie szuflad i obdarowywanie kolejnymi milionami „zaprzyjaźnionych” organizacji, fundacji i stowarzyszeń, a następnie wyznaczył objęcie rządów przez zwycięską koalicję na symboliczną datę 13 grudnia. Dało to możliwość dyskredytowania nowej władzy określeniem Koalicja 13 Grudnia, które nadal wywołuje w naszym społeczeństwie oczywiste skojarzenia ze stanem wojennym i komunistyczną władzą.
Prezydent, który do 13 grudnia podpisywał w ciemno ustawy uchwalane przez PiS, teraz zaczął je wetować, stając się jednym z głównych hamulcowych realizacji obietnic nowej władzy, które zmobilizowały miliony wyborców. Niedawna władza a obecna opozycja nabija się, dzięki swemu prezydentowi, z ułomnej realizacji „100 konkretów” Tuska, a prezydencka blokada przynosi też osłabienie poparcia dla rządu. Bo ludzie się niecierpliwią.
W rozumieniu tych, którzy poszli do urn, by przywrócić europejski system wartości, Andrzej Duda stał się szkodnikiem. Pan prezydent uznał, że jako Głowa Państwa jest ważniejszy od rządu, a rozdział VI Konstytucji – określający, że politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej prowadzi rząd – nie istnieje. To znaczy może i istnieje, ale o tyle o ile rząd robi to na co on, Prezydent, pozwoli. Bo inaczej nie pozwoli. Na przykład na wymianę ambasadorów.
Gdy słucham aktualnej Głowy to kojarzą mi się wystąpienia Duce Mussoliniego. Nie, żebym Dudę uważał za faszystę. Skądże! Ale ta mina i podniesiona broda… Długie pauzy, mające podkreślać zarówno ważność postaci jak i wypowiedzi. I podniesiony głos patosu pełen…. Pan prezydent, przez dwie kadencje, na własne życzenie, lekceważony przez szefów własnej partii, teraz pokazuje jak był i jest dla tej partii ważny. Niestety, ze szkodą dla kraju.
Powołanie premiera i mianowanie ambasadora to formalne nawiązanie stosunku pracy. Konstytucja czynności te powierzyła Prezydentowi RP, ale to nie oznacza, że prezydent decyduje kogo powoła czy mianuje. W pierwszym przypadku decydują o tym wyborcy i zwycięska partia czy koalicja, w drugim – minister za akceptacją premiera. Ale od zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy pojęcia z naszego języka zaczęły tracić swoje znaczenie, podobnie jak zapisy Konstytucji i prawa. Prezydent przypisał sobie rolę decydenta. W efekcie w wielu krajach świata nie mamy ambasadorów, tylko usytuowanych na niskim szczeblu dyplomatycznym „kierowników” ambasad. Tusk nie mógł bowiem akceptować jako swoich przedstawicieli ludzi Morawieckiego i Kaczyńskiego.
W tym wszystkim absurdalnie brzmią wyjaśnienia pana Dudy. Nie zgodził się na przykład mianować ambasadorem w Rzymie wieloletniego dyplomaty Ryszarda Sznepfa, argumentując, że jego ojciec służył w Ludowym Wojsku Polskim i zwalczał „wyklętych”. Prezydent musiał przy tym wiedzieć, że to tylko pół prawdy, że Schnepf-senior brał wcześniej udział w bitwach o Stalingrad i pod Lenino, walkach o warszawską Pragę, w wyzwalaniu stolicy i zdobywaniu Berlina. Był także wielokrotnie odznaczany (m.in. Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Medalem „Zasłużony na polu chwały”). Mimo to sięgnął po sprawdzoną przez komunistów, ale także PiS, metodę dyskredytowania dzieci za przeszłość rodziców i dziadków.
Prawicowe media podchwyciły: syn siepacza ma zastąpić córkę Andersa. Te same media nie pisnęły słowem, gdy ambasadorem w Berlinie zostawał mąż Przyłębskiej, współpracownik SB o pseudonimie „Wolfgang”. Nutą farsy zabrzmiał natomiast zarzut o odwołanie pani Pileckiej, ambasador w Lizbonie, wnuczki rotmistrza Pileckiego. Prezydent ma naprawdę kiepskich współpracowników, bo nikt mu nie wyjaśnił, że mija się z prawdą, a pani ambasador z narodowym bohaterem nie ma nic wspólnego. Oprócz nazwiska.
Brak nominalnych ambasadorów to osłabianie pozycji, znaczenia, ale i bezpieczeństwa naszego kraju. O tym na ile to istotne dla pana prezydenta mogłoby świadczyć publiczne, w obecności prezydenta Litwy, oświadczenie, że w sytuacji agresji na Ukrainę, polski wywiad współpracuje, za zgodą premiera, z putinowską FSB. Mogłoby. Ja jednak podejrzewam, że pan prezydent po prostu zrobił zbyt krótką pauzę, nieodpowiednią minę i „ratował” swą… ważność.
Czy mimo tego powinienem darzyć obecną Głowę Państwa należnym szacunkiem? Bo funkcji się należy, ale sprawującej tę funkcję osobie już niekoniecznie.
Włodzimierz Brodiuk