A za oknem świta…

Boże, wróciłem do żywych. Po wielu dniach na granicy życia i śmierci, zaczynam fizycznie czuć się lepiej. Ale nadal powtarzam sobie: jestem silny, dam radę, mam przecież tyle jeszcze do zrobienia! Jestem już w domu, w swoim łóżku. Bezpieczny…. I nie mogę zasnąć!

Zaraz po powrocie  – do wanny. Zmyć z siebie wczorajsze dni. A potem… Normalny nienormalny dzień. Normalny, bo z najbliższymi, nienormalny, bo w tyle głowy i w rozmowach ciągle wracały ostatnie dni. Mnóstwo telefonów, z wielką życzliwością. Aż takiej się nie spodziewałem. Wiele razy musiałem wychodzić z pokoju, by nie pokazać najbliższym, że ta życzliwość ludzi rozczula tak bardzo i oczy mi się szklą. Dziękuję jeszcze raz za te miłe słowa i serdeczności.

Nie wiedziałem, że położyć się do własnego łóżka to takie cudowne uczucie. Położyć głowę na własnej poduszce, przykryć się własną kołdrą… A obok mnie moja miłość, przyjaźń, radość, podpora, moje życie… Moja żona. Czyż mogę chcieć więcej. Wróciłem na swoje miejsce. Teraz tylko odpocząć, wyspać się wreszcie. Nabrać sił, bo nogi wciąż miękkie. Ale zasnąć nie mogłem. Wróciło rozdygotanie, wspomnienie covidowego łóżka ostródzkiego szpitala, łapanie oddechu, tlen. Szpitalne odgłosy bólu i umierania. I ciszy…

I znowu leżę pod tlenem. W głowie latają nieskładne myśli. Wyjdę z tego… Ciśnienie 100/58, tętno 61. Nieźle. Saturacja pod tlenem 97, bez tlenu 89, 91. Nie najgorzej. Płuca zajęte w jednej czwartej. Oddycham.

Miałem szczęście. Covid dopadł nas przed świętami. Nie wiadomo jak, nie wiadomo które z nas wirusa przywlekło. Wymazy potwierdziły koronawirusa. Najpierw wydawało się, że damy radę. Przecież co najmniej czterech na pięciu przechorowuje w domu. I moi najbliżsi dali radę. Ja – nie. W nocy 29 grudnia nie dałem rady. Brakowało oddechu. Dusiłem się. Karetka przyjechała bardzo szybko. Maska z tlenem na twarz i do szpitala. Na szczęście szpital w Ostródzie miał jedno łóżko wolne. Jedno…

Nie da się opowiedzieć szpitalnych przeżyć. W układance wspomnień wciąż czegoś brakuje. Czego? Nie wiem co się ze mną działo, gdy zapadałem w półsen. Cały czas obok fizycznej niemocy, poczucia bezsilności, kołatał się strach. Nie osłabiała go świadomość, że przecież nie trafiłem pod respirator, że pod tlenem oddycham dość swobodnie. Ale też wiedziałem, że za ścianą ktoś znowu umarł. Jeszcze wczoraj słyszałem jak jeden z pacjentów wołał imię chyba żony. O drugiej w nocy zamilkł. Na zawsze. I gdy o tym pomyślę, znowu, chociaż jestem już w domu, czuję ten strach ze szpitalnego łóżka. I słyszę wołanie tego pacjenta.

Personel medyczny. W zdecydowanej większości kobiety. Pielęgniarki. Ale też lekarze. Wszyscy, nie ujmując nikomu, to dla mnie BOHATEROWIE. Są na krawędzi wytrzymałości, nie tylko fizycznej, ale psychicznej! Ja dorosły facet nie mogę dać sobie z tym rady (a byłem tam tylko chwilę!). A one – matki, żony, córki –  co pewien czas komuś nakrywają twarz!  One też potrzebują pomocy.

Na początku 2012 roku zmodernizowaliśmy i powiększyliśmy oddział zakaźny ostródzkiego szpitala. Koszt ponad 8,5 miliona złotych. Skorzystaliśmy ze środków unijnych z Regionalnego Programu Operacyjnego. Powstał nowoczesny oddział z najnowszymi wówczas trzema komorami Meltzera o najwyższym stopniu izolacji. Boksy te umożliwiają leczenie chorych na szczególnie niebezpieczne choroby zakaźne. Ale inwestycji towarzyszyły burze na sesjach rady powiatu, krytyka w mediach. Po co nam zakaźny! Mamy inne potrzeby. Za przeforsowanie tej inwestycji obrywałem jeszcze wiele lat później od nowych władz powiatu i internetowych hejterów.

Teraz wychodząc ze szpitala usłyszałem coś, co zrekompensowało mi wszystkie hejty i oskarżenia. Usłyszałem podziękowanie za tę inwestycję sprzed ośmiu lat. Od lekarzy i pielęgniarek: „wiele osób udało się nam dzięki temu wrócić do żywych”.  To ja dziękuję, Wam. W imieniu wszystkich, których wróciliście do życia.

Ale słysząc pochwałę efektu mojej, ale także tych wszystkich, którzy mnie wówczas wspierali, pracy samorządowej pomyślałem, że stanowi ona swoiste zwieńczenie pewnego etapu mego życia. Warto było robić swoje, mieć do tego wiarę w sukces, mieć przy sobie ludzi, którzy bardzo twardo staną przy Tobie, bo tak naprawdę, ktoś tam mnie postawił, bym dzisiaj po wielu latach coś takiego usłyszeć.

Powtórzę jednak. To ja dziękuję. Uratowaliście mnie. Jestem Wam dozgonnie wdzięczy. Czy po spotkaniu z mordercą  covidem, ze śmiercią  będę mógł spokojnie spać? Poradzę sobie? Trauma jednak pozostała… Dziś nie mogę zmrużyć oczu. W głowie się kołacze…

Przepraszam Was , ale musiałem się z tym podzielić. Strzeżcie się. I dbajcie o siebie. Nie życzę nawet największemu wrogowi przeżycia czegoś, co pozostawia tak potężne ślady na zdrowiu, ale również na psychice! I co zabija.

Ja już swoje życie zweryfikowałem, Żyję i mam żyć dla kogo .

A za oknem świta… Szary dzień…. Jakże piękny…

Włodzimierz Brodiuk

Comments

comments