Pułapka olewanych wyborów

Ostatnio nie miałem czasu usiąść nad klawiaturą (jeszcze nie tak dawno napisałbym: sięgnąć po długopis), a winien jestem zapowiedziane refleksje nad wyborami. Ich rolą i znaczeniem. Temat na czasie, zwłaszcza w kontekście wyborów w Holandii i przecieków o przygotowywanych zmianach zasad wyborów do samorządów lokalnych.

Wybory to bodajże najważniejsza cecha demokracji. Oczywiście wolne wybory, czyli dające możliwość rzeczywistego kształtowania decyzji przez wyborców, modniej mówiąc – suwerena. Powojenna dyktatura komunistyczna właśnie ze względu na przeprowadzane wybory mogła posługiwać się mianem demokracji z przymiotnikiem „ludowej”. Co brzmiało nieco humorystycznie, bo lud miał do wyboru ustaloną wcześniej listę kandydatów Frontu Jedności Narodu i niezależnie gdzie krzyżyk postawił, to i tak na wskazanego na pierwszym miejscu głosował. Ale frekwencja była ponad 90-procentowa. Lud wolał się nie narażać na możliwe szykany „ludowej” władzy i głosował zazwyczaj bez skreśleń. I nawet za kotarę nie wchodził. Bo i po co….

Wolne wybory wymagają większego zachodu. Wybiera wyborca, a rolą rywalizujących komitetów wyborczych jest przekonanie do siebie i swoich kandydatów. Tyle idea, bowiem praktyka wprowadza różnorakie ograniczenia. Od wiekowych dla wyborców i kandydatów, po progi (uzyskanie odpowiedniej puli głosów) wyborcze dla komitetów. Czym mniej ograniczeń tym wolność wyboru większa. I tu pora na przykład Holandii, gdzie w wyborach do ich sejmu zwanego  Eerste Kamer (Pierwsza Izba) progi nie obowiązują (senatorów wybierają tamtejsze sejmiki, a rola Senatu jest dość ograniczona). Stąd w sejmie holenderskim zasiadają przedstawiciele kilkunastu partii i żadna partia NIGDY nie sprawowała samodzielnych rządów. Dzięki temu żadna partia nie mogła narzucić Holendrom swojej woli, a znaczenie kompromisu i porozumienia nabrało szczególnego znaczenia. Co ciekawe Holandia to MONARCHIA, tyle że PARLAMENTARNA.

I jeszcze jedna cecha holenderskiej demokracji: bardzo wysoka frekwencja wyborcza. Po części wynika to ze świadomości społecznej, po części z faktu, że każdy głos ma tu dużą wagę wyborczą. Mandat w 150 osobowej  Eerste Kamer może zdobyć przedstawiciel partii, na którą zagłosuje 0,67 proc. wyborców. Holandia jest swego rodzaju unikatem. W większości demokracji ustanowiono bowiem progi wyborcze od 3 do 6 proc. Pozwala to zachować większą stabilność powyborczą, ale też może prowadzić do wypaczeń charakterystycznych dla dzisiejszej sytuacji w Polsce, gdzie MNIEJSZOŚĆ UZURPUJE SOBIE PRAWO DECYDOWANIA O WIĘKSZOŚCI. W Holandii jest to niemożliwe technicznie, jako że władzę sprawuje praktycznie zawsze koalicja reprezentująca WIĘKSZOŚĆ WYBORCÓW. Pomijam już fakt, że nawet ta większość nie jest w stanie obezwładnić Rady Państwa ( Raad van State), która pełni rolę zbliżoną do naszego Trybunału Konstytucyjnego. Ale to także kwestia kultury politycznej i braku ciągot totalitarnych. A gdy takie się pojawiają, jak w przypadku partii PVV Wildersa, to wysoka frekwencja wyborcza daje jej odpór.

No właśnie. Frekwencja. W Polsce i nie tylko trwa niekończąca się dyskusja o to czy czynne prawo wyborcze to PRAWO czy OBOWIĄZEK. Prawo – twierdzą jedni – oznacza, że mogę, ale nie muszę iść do urny. Idę, gdy mnie jakiś kandydat do siebie przekona. Jeżeli nie mam na kogo głosować – nie idę. Albo, gdy mi się nie chce. Co ciekawe, ci którzy nie idą głosować, są bardzie niezadowoleni z wyników wyborów niż nawet sympatycy przegranych. Bo w tej grupie przeważają społeczni abnegaci i malkontenci.

Prawo – uważają inni – w tym przypadku kodyfikuje tylko obowiązek, obywatelski obowiązek stanowienia o swoim kraju. Tyle, że jest to jedyny praktycznie skuteczny instrument wpływania obywatela na losy swej Ojczyzny. Różnego rodzaju protesty i demonstracje to bowiem – jak się dziś okazuje – instrumenty nieskuteczne, a konsultacje mogą być wyłącznie propagandowe.

Jeżeli zatem tylko poprzez wybory możemy wpływać na losy swego kraju to uczestnictwo w wyborach winno być obowiązkiem. Z takiego założenia wyszli Belgowie, którzy głosowanie uczynili obowiązkowym, a miganie się od niego obłożyli karami grzywny. Uczynili to już u schyłku wieku XIX i – chociaż dziś zastanawiają się nad likwidacją kar – zmian nie wprowadzają. Kiedy bowiem do urn idzie ponad 90 proc. wyborców, to SUWEREN wyraża swoją wolę bezdyskusyjnie.

Co ciekawe w krajach europejskich uwidacznia się znamienna tendencja: przy wyższej frekwencji maleją szanse partii skrajnych. Wyborcy wybierają bezpieczne, bo przewidywalne polityczne CENTRUM. Lewicowe, liberalne lub prawicowe, ale CENTRUM.

U nas do wyborów idzie zaledwie co drugi wyborca w przypadku wyborów parlamentarnych i ledwie co trzeci w przypadku wyborów samorządowych. Do wyborów idzie zwartym szeregiem elektorat partyjny. Związany ideą. Co ciekawe system premiuje zwycięzców dodatkowo. Głosy na partie, które nie przekroczyły 5-procentowego progu idą na konto właśnie zwycięzców. Co prowadzi do absurdów. W ostatnich wyborach PiS zebrał wystarczającą do samodzielnego rządzenia liczbę poselskich mandatów dzięki wyborcom Lewicy, której to koalicji do progu wyborczego zabrakło ułamek procenta. Wyborca lewicowy dał szansę skrajnej prawicy, a ta dziś wdraża w życie idee całkowicie obce temu wyborcy.

Dzięki naszemu systemowi wyborczemu 19 proc. wyborców zdobyło ponad 50 proc. poselskich mandatów. I jeżeli coś mielibyśmy zmieniać w naszym wyborczym systemie, to właśnie zlikwidować absurdalne premiowanie zwycięzcy. Zamiast tego szykuje się zmiana zasad wyborów samorządowych. I to wstecz. Burmistrz lub wójt nie będzie mógł być wybrany po raz trzeci, a kandydatów będą mogli wystawiać tylko partie i – być może – stowarzyszenia. Czyli kandydaci będą musieli być przez kogoś wyznaczani, będą musieli być zależni. NIEZALEŻNI ZOSTANĄ ZAŁATWIENI USTAWOWO. I już tylko krok do głosowania na listy Frontu Jedność Narodu.

Chyba, że wreszcie wyborcy się wkurzą i ruszą do urn. Uświadomią sobie, że olewanie wyborów eliminuje demokrację i wpędza ich w ślepą uliczkę bez powrotu.

W.B.

Comments

comments