Samorząd śmierdzący polityką

Wszystko płynie, wszystko podlega zmianie. Także znaczenia pojęć. Tyran, w starożytności przywódca ludu w walce ze sprawującą władzę oligarchią, był postacią pozytywną. Dziś to określenie co najmniej pejoratywne. Tyrania to narzucanie woli jednostki ogółowi. Demokracja stanowi jej odwrotność. Jednostka musi podporządkować się woli większości, chociaż w demokracji liberalnej, większość powinna respektować wolę i potrzeby mniejszości. W teorii jest idealnie. W praktyce demokracji coraz bliżej do losu tyranii. Bo praktykę kształtują ludzie, a większość z nich ma ideały dalekie od teoretycznych, bliskie za to własnej koszuli. Pytanie tylko o czyją „własną koszulę” biega.

W teorii samorząd terytorialny, egzemplifikacja demokratycznych rządów, to – cytuję za Wikipedią – organizacja społeczności lokalnej (gminapowiat) lub regionalnej (województwo samorządowe) i jednocześnie forma administracji publicznej, w której mieszkańcy tworzą z mocy prawa wspólnotę i względnie samodzielnie decydują o realizacji zadań administracyjnych, wynikających z potrzeb tej wspólnoty na danym terytorium i dozwolonych samorządowi przez ustawy, pod określonym ustawowo nadzorem administracji rządowej.

W aktualnym układzie nasz samorząd ukształtowany został po 1990 roku i wzorował się na idei samorządowej zainicjowanej Rewolucją Francuską, idei którą Napoleon stłamsił, zostawiając szyld i podporządkowując gminy administracji państwowej. Praktyczni Niemcy wprowadzili na początku XIX wieku samorządy tylko w miastach i od razu podporządkowali je państwu. Z biegiem czasu gminy uzyskiwały jednak prawa samostanowienia o coraz większym zakresie spraw.

W teorii i praktyce nadal trwa jednak spór o zakres kompetencji i władztwa nad gminnymi duszami, zwłaszcza w demokracjach młodych, w których obywatele samorządności się dopiero uczą, a każdą władzę traktują z jednej strony z obawą i uniżonością, a z drugiej – z podejrzliwością, nieufnością i niechęcią. Przy czym zamiast sami władzę brać w ręce i rozstrzygać swe sprawy, wolimy by uczynił to ktoś za nas. Stąd wiara, którą obdarzamy różnego pochodzenia demagogów raczących nas obietnicami, nie rozliczanie demagogów z tych obietnic i łatwość w jaką władza wprowadza nas w korzystne dla niej spory, kłótnie i podziały. Angielskie „dziel i rządź”, sprawdzone w koloniach, dziś sprawdza się w młodych demokracjach. Także u nas, mimo ostrzeżeń Konopnickiej: że „na wojnie świszczą kule, lud się wali jako snopy, a najdzielniej biją króle, a najgęściej giną chłopy„. W dzisiejszych polskich wojenkach politycznych nikt nie ginie, ale przegrywamy wszyscy. Poza reżyserami wojenek. I – co najważniejsze – w konfliktach teraźniejszości przegrywa przyszłość.

Na linii politycznego ognia, wszystko na to wskazuje, znajdzie się niebawem i samorząd terytorialny. W dążeniu do pełni władzy partyjnym liderom nie w smak – obojętnie co aktualnie głoszą – istnienie obszarów wyłączonych z ich władztwa i do tego tworzących konkurencję w postaci lokalnych i ponadlokalnych, przy tym bezpartyjnych (znaczy: samodzielnych) liderów. Stąd sondowanie dziś pomysłów w postaci ograniczenia liczby kadencji prezydentów, burmistrzów i wójtów. Stąd coraz głośniejsze „rozważania” o tylko partyjnych komitetach wyborczych. I to w sytuacji, gdy nawet partyjnie powiązani wójtowie i burmistrzowie wolą nie ujawniać partyjnych szyldów, by nie zmniejszać swych wyborczych szans. Lud woli bowiem bezpartyjnych. Co gorsza woli tych, których sam wskaże, od wskazanych przez partyjnych bossów. Lud trzeba więc przekonać, że się myli.

Do przekonania władza ma instrumenty. Podległe media publiczne, uzależniona od polityków prokuratura i organy ścigania. Ma też w ręku wszystkie organy ustawodawcze. Musi tylko przygotować grunt do zmian, by zachować pozór społecznej konieczności. Wystarczy więc znaleźć przykłady i nagłośnić je jako zjawisko nagminne. Oto, proszę, korupcja, matactwa i sitwy zawładnęły gminami i miastami. Wybrani kolesie ciągną ze sprawowania władzy korzyści, żerują na obywatelach, a kolesie kolesi czerpią zyski ze społecznej krwawicy. Aktualny system trzeba zdyskredytować przykładami deprawacji lokalnej władzy.

Łatwe, bo przykładów nie brakuje. Dla zapewnienia sobie władzy i poparcia, lokalni władcy obsadzają stanowiska w administracji i podległych spółkach kolesiami z samorządowych koalicji. Czerpie się z gminnych i powiatowych koryt ile można, na pograniczu prawa i z wykorzystaniem luk w prawie. Byle tylko umocnić się i wykorzystać wyborczy los. Bo może się nie powtórzyć. I szczęście losu i okazja. Jak w Ostródzie. Prywata w ornacie społecznego dobra.

Ludzie to obserwują, a władza wykorzystuje. Gdy widzi się pazerność miejscowych kacyków, łatwo uwierzyć w jej powszechność. A stąd już krok do poparcia zmian w prawie, ograniczenie wolności i zgodę na polityczną kontrolę samorządów. Jakby partyjne barwy gwarantowały likwidację ludzkiej natury, z jej zaletami i przywarami. Nic bardziej mylnego. Demokracja samorządowa przypominać będzie pruski samorząd państwowy albo peerelowski. Wybór bowiem sprowadzać się będzie do głosowania wyłącznie na wskazanych przez władzę partyjną. „Nasz” lub „nasz”. Kandydaci „nasi” i niezależni ….. od wyborców. Wybory stają się wtedy znaną z PRL-u farsą. Niby są, a nie ma.

Czy pojęcie demokracji podzieli los pojęcia tyrania? Wbrew dążeniom do władzy absolutnej niektórych polityków wyborcy mogą teorię wprowadzić do praktyki. Wystarczy nie dać sie wodzić za nos, nie ulegać nadmiernie emocjom i pamiętać, że to my będziemy nosić koszulę, którą chcą nam uszyć partyjni liderzy. Trudne i łatwe jednocześnie. Demokracja bowiem w odróżnieniu od tyranii ma do dyspozycji instrument wyboru. Póki co…

O tym instrumencie już wkrótce.

W.B.

 

 

Comments

comments